Pora ruszyć z pisaniem
bloga:) Chciałybyśmy Wam najpierw przedstawić jak to z nami było...
Gosia: Wiosną 2014 roku minie 12 lat odkąd zaczęła się nasza słodka
historia. Była niedziela wielkanocna, gdy bratu zaczęła drętwieć ręka,
popołudniu już nie mógł podnieść jej do góry. Rodzice pojechali do szpitala,
gdzie lekarze dali jakieś leki i kazali przyjechać rano na badania. No i
pojechali.
Marta: Nigdy nie zapomnę torby słodyczy, którą mama przygotowała
dla Jacka. Utkwiła mi ona w pamięci najbardziej, bo było dla mnie dziwną
rzeczą, że dziecko w szpitalu nie może jeść słodyczy. Mama zastała tylko mnie i
starszego brata. Widziałam zapłakaną twarz mojej mamy, która starała się od
razu nie pokazać nam, że coś jest nie tak. Jednak ja, jako 10-letnie dziecko od
razu spojrzałam na nią i na torbę, pytając , czemu nie zostawiła jej Jackowi,
przecież na pewno będzie chciał coś zjeść. Powiedziała, że nie, bo...
zachorował na cukrzycę. Nie miałam pojęcia co to jest, kojarzyło mi się jedynie
z cukrem. Poszłam po Gośkę, która była na dworze. Tam rozpłakałam się, bo nie
wiedziałam jak zacząć. Nie wiedziałam jeszcze co to jest, ale pamiętając minę
mamy wiedziałam że coś bardzo złego. Płakałyśmy razem. Po jakiś kilku minutach
dołączył do nas Michał i razem zastanawialiśmy się co to jest i co teraz
będzie. Nie mieliśmy wtedy dostępu do Internetu, żeby móc to dokładnie sprawdzić
a samo słowo cukrzyca było dla nas abstrakcją...
Gosia: W ciągu dwóch tygodni zarówno brat jak i rodzice, uczyli się jak
żyć z chorobą. Po powrocie Jacka do domu zaczęło się mierzenie, ważenie,
obliczanie tajemniczych WW (które kojarzyły mi się jedynie z batonikiem),
regularne posiłki (jego wstawanie o 6 rano by zjeść śniadanie), igły, peny,
glukometry i oczekiwanie 60 s. na wynik. Wszyscy zaczęliśmy żyć z cukrzycą i z
każdym dniem wydawała się być bardziej oswojona...
Minęły niecałe dwa
miesiące, a ja coraz więcej piłam i co za tym idzie coraz częściej sikałam
zarówno w dzień jak i w nocy. Razem z mamą poszłam do lekarza rodzinnego. W
domu nikt nie podejrzewał kolejnej przykrej diagnozy, zresztą nikomu się to nie
śniło w najgorszych koszmarach. Lekarz rodzinny stwierdził: "podejrzenie
cukrzycy, wypiszę skierowanie do szpitala". Mama zbladła, ja się nie
odezwałam, nie wiedziałam co czuć i myśleć. Z jednej strony cukrzyca już nie
wydawała się taka straszna jak w momencie diagnozy Jacka, ale napływały we mnie
pytania" Jak to? Ja też? O co chodzi??", ale po chwili stwierdziłam,
że to tylko podejrzenie i przecież NA PEWNO nie mam żadnej cukrzycy. Wróciłyśmy
do domu, była tylko Marta.
Marta: Gdy przyszły, Gośka wesoło powiedziała: aaa nic strasznego, to
tylko PODEJRZENIE cukrzycy, na pewno nic mi nie jest. A ja wtedy
spojrzałam na mamę i widząc jej minę, już wszystko wiedziałam. Miała taką samą
minę, jak wtedy gdy wróciła od Jacka ze szpitala z torbą słodyczy……
Gosia: Trafiłam na oddział, zmierzyli mi cukier (nie było wtedy nawet
nakłuwaczy, po prostu przecięli mi palec czymś na kształt żyletki). Wynik był
jednoznaczny: 340. Później poszło już szybko: wenflony, łóżko, insulina i mój
płacz... Nie byłam za bardzo świadoma, że od tej pory będę żyć z cukrzycą już
na zawsze, płakałam bo wbili mi wenflony a ja nigdy nie byłam w szpitalu, nie
miałam nic kłute (oprócz szczepionek) i byłam tym wszystkim przerażona. Wieczór
był już spokojniejszy, byłam sama na sali, miałam telewizor, więc za wiele nie
myślałam i po prostu przyjęłam do wiadomości słowa: MASZ CUKRZYCE. W szpitalu
spędziłam tydzień, pamiętam pierwszy zastrzyk wielką igłą bo w szpitalu nie
mieli penów tylko zwykłe strzykawki, pamiętam okropne szpitalne jedzenie, które
trzeba było zjeść całe bo inaczej spadał cukier i wszechobecne gumy do żucia
bez cukru, które przynosił mi każdy kto mnie odwiedzał.
Marta: Pamiętam jak razem z Natalką -
naszą kuzynką,,wyruszyłyśmy w naszą pierwszą podróż autobusem do szpitala do
Gośki. Musiałyśmy wyglądać śmiesznie: zabrałyśmy z domu ze 4 poduszki i kilka
misiów. Poduszki były potrzebne do tego, żeby Gośka mogła położyć na nich obie
ręce z wenflonami
Gosia: Mimo moich 10 lat przeżywałam bardzo to co czują rodzice, i
wiele razy powtarzałam im: macie zakaz płakania, macie się uśmiechać - i
pamiętam te ich uśmiechy przez łzy. Nie wiem skąd oni znaleźli na to wszystko
siłę, a to jeszcze nic przy tym co miał się zdarzyć chwilę później.
Po moim wyjściu ze
szpitala rodzice znaleźli poradnie diabetologiczną w Warszawie i postanowili,
że to tam będziemy kontynuować leczenie.
Marta: Pojechaliśmy do Warszawy, ja niby na wycieczkę i towarzyszyć Gosi
i Jackowi na wizycie u nowego lekarza, ale to pewnie rodzice już coś
podejrzewali i dlatego pojechałam na badania. I wyszło – Ty też masz cukrzyce.
Zaczęłam płakać, wiem jak rodzice płakali za każdym razem kiedy Jacek i
Małgosia zachorowali. Pamiętam wcześniejsze rozmowy, jaka to straszna choroba,
łzy, smutek, pytania dlaczego oni zachorowali itd.. Pamiętam, że zapytałam wtedy
czy umrę… To musiało być dla moich rodziców straszne pytanie, bo przecież
wiedzieli że nie, ale byłam wtedy tylko 10 letnim dzieckiem. Żaden rodzic na
pewno nie chce usłyszeć takiego pytania z ust swojego dziecka. Rodzice byli już
wtedy kompletnie załamani. Do domu wracaliśmy w ciszy,. To było coś strasznego.
Gosia: Wróciliśmy z Warszawy tylko na weekend, w poniedziałek mieliśmy
jechać całą trójką na oddział diabetologiczny. Niby tylko weekend, ale nie
wspominam go dobrze. Nikt nie wiedział co robić, co mówić, jak się zachowywać.
Nikt z nami nie rozmawiał, miałam wrażenie, że bali się odezwać. Jak ktoś nas
odwiedził, Rozmawiał tylko z rodzicami. Były łzy, był na pewno strach, były
pytania, niedowierzanie. My byliśmy dziećmi, które mimo, że dotyczyło to nas,
to staliśmy i patrzyliśmy na to jakby z boku. Mieliśmy siebie i przynajmniej we
mnie- tego strachu już nie było.
Marta: Pojechaliśmy całą trójką do Warszawy na tydzień do szpitala.
Wtedy pierwszy raz zrobiono mi zastrzyk, który jak o nim pomyślę czuję do
dzisiaj. Zrozumiałam na własnej skórze co przechodził Jacek i Gosia. I jeszcze
bardziej im współczułam. Źle, że zachorowali, ale dobrze że byliśmy tam razem.
Bez nich nie dałabym rady. Leżeliśmy na jednej sali, oni się wygłupiali, śmiali
ze mnie, bo przecież byli już szpitalnymi specjalistami J Dzięki nim
na pewno łatwiej to przeszłam. Oni nie mieli tego szczęścia, bo na początku
byli w szpitalu sami, musieli sami zostawać w nim na noc. Ja miałam ich i
łatwiej mi to wszystko było znieść.
Razem chowaliśmy
witaminy pod poduszki, żebyśmy nie musieli ich połykać.
Gosia: I robiliśmy dużo innych niedozwolonych rzeczy, które umilały
nam szpitalną rzeczywistość :)
Marta: A kiedy któreś z nas płakało, pozostała 2 śmiejąc się,
pocieszała go. Dobrze, że mieliśmy tam siebie nawzajem.
Gosia: Pobyt w Warszawie dał nam inny obraz choroby - poznaliśmy innych
cukrzyków, dostaliśmy kolorowe peny, zamiast wielkich strzykawek z jeszcze
większą igłą, glukometry, które mierzyły cukier w kilka sekund, ale też
dowiedzieliśmy się, że cukrzyca nie musi oznaczać rezygnacji ze słodyczy czy
innych "mniej" zdrowych rzeczy. Niby nic, ale dla nas to wiele
znaczyło, bo oznaczało, że z cukrzycą można w miarę normalnie żyć.
Marta:Najgorsze było chyba to, że nikt z nami nie rozmawiał, wszyscy się
nas chyba bali. Mówili tylko, będzie dobrze… A to nie jest żadne pocieszenie.
Nam potrzeba było wtedy wzoru, który by nam pokazał że z tą cukrzycą da się
normalnie żyć. W szpitalu nikt z nami nie rozmawiał, bo był to dla nich po
prostu kolejny przypadek zachorowania na cukrzycę, a w rodzina nie wiem czemu,
może się bali, wstydzili, nie wiedzieli jak, nie chcieli się wtrącać. A mi
osobiście brakowało rozmowy i myślę, że nie tylko mi. Pamiętam jak Natalka
która, miała zaledwie 7 lat(!!) powiedziała do mnie i do Gośki, że gdyby mogła
to wzięła by tą cukrzycę na siebie…
Gosia: I tak sobie żyjemy z cukrzycą od 12 lat. Marta i ja mamy pompy
insulinowe, Jacek jest na penach i nieustannie chwali się lepszymi wynikami (z
czego bardzo się cieszę) zapewniając, że pompa nie jest mu niezbędna:) Z naszą
motywacją jest różnie, czasem pod górkę, rzadziej z górki, ale z każdym dniem
próbujemy akceptować tą naszą "słodką siostrę" i znajdować siłę do
samokontroli.
Tak to z nami w
wielkim skrócie było.
Nie sposób opisać
dokładnie tej historii, bo musiałybyśmy zapisać wiele kartek...
Marta i Gosia